„A new wave interactive movie game” where your actions, and the ending of the story, are determined by your choices. A completely new science fiction mystery, in full-length live-action movie format, from genius creator of the „Danganronpa” series, Kazutaka Kodaka. (źródło: opis wydawcy)
- Tytuł: Death Come True (デスカムトゥルー)
- Developer: IzanagiGames
- Wydawca: IzanagiGames
- Pełen dźwięk: japoński
- Napisy: angielski, chiński, japoński, niemiecki, francuski, hiszpański, włoski, tajski, koreański
- Rozszerzenia i powiązane tytuły: –
Recenzja
Trochę spontaniczna recenzja, bo jej nie planowałam. Wpłynęły jednak na nią weekendowe okoliczności. W jakim sensie? Ano, mam do serii Danganronpa ogromny sentyment. Może nawet nazywałabym się fanem. Kiedy bowiem, przewijając bezsensownie w sobotę o 2 w nocy przez zakładki sklepu Switcha, zauważyłam, że „Death Come True” jest na sporej przecenie, uznałam, że to jakiś sygnał od wszechświata, iż czas zapoznać się z tym tytułem. Skoro w końcu jedno dzieło spod pióra (= klawiatury) Kazutaka Kodaki mi się podobało, no to inne, znacznie nowsze, też powinno mnie zachwycić, co nie? Heh… Powinnam być mądrzejsza i wziąć poprawkę na to, że gdy facet opuścił Spike Chunsoft w 2017, to jego kariera nieco przystopowała, a na przysłowiowy chleb trzeba jakoś zarabiać. Nie spodziewałam się jednak, że to będzie oznaczało scenariusz rodem na poziomie z konkursów w stylu „moje pierwsze opowiadanie”. Zwłaszcza że gdy zabrał się za produkcje indie, to myślałam, że będzie w tym więcej pasji, a nie tylko ucieczka przed korpo-gułagiem.
Zacznijmy od tego, że na ukończenie „Death Come True” będziecie potrzebowali maksymalnie dwóch godzin. Nie jest to gra visual novel w sensie stricto, ale rodzaj interaktywnego filmu. Znaczy, że mamy tu scenki nagrane z prawdziwymi aktorami, które w pewnych momentach „zamrażają się”, abyśmy mogli wybrać jedną z dostępnych decyzji, a potem zobaczyć w konsekwencji kolejną sekwencję filmową. W efekcie daje to nam bardzo liniową historię, bo praktycznie zawsze tylko jeden wybór pcha fabułę do przodu, a drugi prowadzi do tytułowej śmierci. Co nie jest dużym problemem, bo dzięki niej nasz główny bohater zdobywa kolejne kawałki układanki.
Okej, poleciał mały spoiler, ale w sumie to coś, co odkrywamy już w tutorialu. Nasz protagonista, czyli Makoto Karaki, budzi się pewnego dnia w dziwnym hotelu. Facet ma amnezje (*ziew*), tajemniczy telefon każe mu się skontaktować z recepcją, w łazience jego pokoju leży jakaś nieprzytomna i związana laska, a we włączonym telewizorze prowadzący mówi, że poszukiwany jest seryjny morderca, który dziwnym trafem wygląda zupełnie jak Karaki. Ale to nawet nie początek jego problemów! Z hotelu nie da się wyjść. W sensie dosłownym. Coś dziwnego dzieje się z drzwiami i oknami, gdy się do nich zbliżyć, a co jakiś czas, w dziwnych okolicznościach, Karakiego spotyka śmierć, co prowadzi… do ponownego przebudzenia się faceta w hotelowym łóżku. Ah, no i poluje na niego jakiś potwór, niczym morderca ze slasherów. Wielki, zamaskowany i gotowy zabić każdego na swojej drodze w jak najbardziej pokazowy sposób typ. Co więcej, podobnie jak Karaki, wydaje się on być jedyną osobą (?), która zdaje sobie sprawę z tego, że wciąż tkwią w jakiejś czasowej pętli.
I – przyznaję szczerze – na początku brzmiało to dość intrygująco, ale szybko okazało się, że fabuła jest cholernie przewidywalna, postaci jednowymiarowe, antagoniści tak oczywiści, jak to tylko możliwe, a wybór czy wpływ na opowieść praktycznie żaden… Ja rozumiem, że interaktywne filmy cieszą się swoimi własnymi prawami (chociaż chyba trafniej byłoby powiedzieć, że mają pewne ograniczenia), ale tak naprawdę dostajemy po prostu liniowy, jednogodzinny seans z niezbyt porywającą akcją. Sprawy nie ułatwia fakt, że aktorstwo było tutaj bardzo drewniane. Wręcz jakbym oglądała adaptacje anime, gdzie wszystko ociera się o odrobinę sztywności i kiczu, a jedyne co ratowało obsadę to to, że przynajmniej cholernie dobrzy z nich seiyuu. Dlatego myśli postaci czy emocje w dialogach były jak najbardziej wyczuwalne i fajnie odegrane. No, ale wynikało to z tego, że Kanata Hongo (znany z „Ataku Tytanów” czy „Akademii Bohaterów), Win Morisaki (znany chyba najbardziej z kariery muzycznej), czy Chiaki Kuriyama (znana chyba najbardziej z Kill Billa) mogli polegać na swoim warsztacie głosowym. Jeśli jednak chodzi o mimikę i twarzy czy mowę ciała… Cóż. Chyba faktycznie wolałabym zobaczyć „Death Come True” w wersji ładnie narysowanej XD. Btw. W obsadzie pojawia się też Yuki Kaji (kojarzony przez Was pewnie z „Collar x Malice” czy „Norn9”), ale jego rola jest tak marginalna, że chyba miał tylko dodać swoim nazwiskiem prestiżu produkcji.
Gra posiada też dwa „prawdziwe” zakończenia, wyliczając te wszystkie bad endingi, które prowadzą do innych scenek po liście płac. Aby jednak zobaczyć oba, trzeba odpalić grę i przejść wszystkie wybory od początku. Nie da się przeskoczyć od razu do konkretnej sekwencji, co było trochę irytujące. Na szczęście dzięki przyciskowi R1 i R2 mogłam przynajmniej przewijać szybko scenki. Jeśli zaś chodzi o bad endingi, to poza tym, że ich odblokowywanie robi za osiągnięcia (np. śmierć przez uduszenie, śmierć od postrzału itd.), to na koniec za zebrane monety śmierci możemy w ekstrasach zobaczyć youtubowe dodatki z pracy ekipy na planie filmowym. (Chociaż od razu zaznaczę, że – przynajmniej w wersji na Switcha – nie mają one napisów po angielsku).
W kwestii mechaniki to, już wspominałam, że zwykle wybieramy opcje A lub B, z czego tylko jedna jest poprawna. Czasami jednak gra narzuca nam jeden wybór z automatu, bo Karaki musi się czegoś nauczyć (np. w tutorialu) albo mamy ograniczenie czasowe. Chociaż mnie się ani razu nie zdarzyło, bym nie zdołała w porę kliknąć tego, co chciałam. Głównie dlatego, że to nie tak, że możemy się jakoś rozglądać po pokojach, szukać wskazówek, czy jest nad czym się głowić…
I to w zasadzie byłoby na tyle, bo nie da się powiedzieć wiele więcej o tej króciutkiej grze. Już na wstępie zaznaczyłam, że fabularnie była dla mnie ogromnym rozczarowaniem. Niby są wszystkie elementy, z których Kodaka słynie, i które były też w Danganronpie: trochę makabrycznych zgonów, jakaś sprawa kryminalna do rozwiązania, a nawet mały wątek romansowy… Ale wszystko było jakieś takie archetypiczne i zachowawcze. Zupełnie jak z kursów kreatywnego pisania. O scenariuszu w najlepszym wypadku można powiedzieć, że jest poprawny, ale do zapomnienia zaraz po tym, jak odłożycie pada. Na dodatek niepozbawiony masy dziur logicznych (= mimo iż są elementy science fiction, wepchnięte tylko po to, by dać nam iluzje naukowości, a nie magicznego mumble jumble). Dziwiły mnie więc pozytywne recenzje „w Internetach” (np. ja kupiłam swój egzemplarz zachęcona po części opinią znalezioną na Otome Kitten), ale chyba uległam magii marketingu… W promocyjnej cenie da się to jeszcze jakoś przeboleć, ale mam na swojej liście hańby jeszcze inne, nowsze gry tego pana i żywię ogromną nadzieję, że poza „Death Come True” nie zaliczył on już tak zaniżonej formy.
Odpalcie, jeśli szukacie czegoś, co nie wymaga zaangażowania i jest do ukończenia, gdy Wasz autobus stoi w korkach. Polecam jednak wstrzymać się z zakupem do jakiejś promki. W innym wypadku ten czas da się jednak lepiej spożytkować. Btw. Gra uniemożliwia nagrywanie filmów czy robienie screenów, więc wrzucam obrazki z oficjalnych materiałów, bo nie mogłam uchwycić nic z własnego gameplaya.