Uwaga: Love Interest w tej grze są natrętni i przemocowi! MC często znajduje się w wysoko niekomfortowej sytuacji lub cudem unika gwałtu. Jeśli takie motywy to nie Wasza bajka, to Hana Awanse może być niestrawna w odbiorze.
Uwaga 2: to nie jest recenzja ani streszczenie Karakurenai/Utsusu Volume, ale moja ogólna opinia o postaci po przejściu wszystkich części gry. Skąd taka decyzja? Hana Awase New Moon ma po prostu tyle wątków i ścieżek, że podsumowanie całości zajęłoby mi wieki. Zdecydowałam się więc na taką uproszczoną formę.
Postać, która jest dla mnie chyba największym fenomenem w fandomie ze względu na to jak często ląduje na szczytach rankingów popularności. W czym nie zrozummy się źle. Uwielbiam Hino Satoshiego. Mogłabym słuchać jego głosu godzinami, a tutaj zwłaszcza, często pokazując nam Karakurenaia z groźniejszej strony, wzniósł się na wyżyny swojego aktorstwa. Niestety, przechodzenie tomu poświęconego tej postaci, było dla mnie bolesne i moja opinia znacznie różni się od większości recenzentów, bo daleko mi do zachwytu. Dlaczego?
Po pierwsze: Karakurenaia jest w nim tyle, co kot napłakał. Teoretycznie fabuła powinna koncentrować się wreszcie na nim i być poświęcona jego powolnej, ale systematycznie postępującej relacji z Mikoto. Tymczasem mam wrażenie, że facet został wykreślony ze swojej własnej opowieści kosztem Irohy i Utsusu, którzy zagarnęli cały czas antenowy dla siebie. Zwłaszcza ten pierwszy, który praktycznie zrobił sobie z tomu trzeciego prolog do własnej, kanonicznej ścieżki. I chyba już przez to, mam trochę takie poczucie, że mi po prostu nie dano przestrzeni, abym mogła na tego nieco nieokrzesanego love boya popatrzeć inaczej. No bo niby kiedy?
Po drugie: byłam pewna, że po tym, jak Karakurenai był przedstawiany do tej pory, to w tomie trzecim otrzyma coś w rodzaju arcu odkupienia. Po co? Ano, chociażby dlatego, że do tej pory, nawet nie w bad endingach, ale po prostu common routach pozostałych części gry był z niego straszny dupek. Jak mam polubić kolesia, który na przywitanie mówił MC, że jest nikim? Że rolą jej (i każdej innej kobiety) jest po prostu spełnianie zachcianek mężczyzn? Że jest słaba? Że jest jak przedmiot? Że może z nią robić, co mu się tylko podoba? Że lubi patrzeć jak płacze? W czym chyba najbardziej obrzydził mnie do siebie, jak potrafił w niektórych scenkach siłą całować Mikoto i jednocześnie butować jej aktualnego partnera (np. Hime), czerpiąc z tego jakąś perwersyjną przyjemność. Jak 100%, rasowy psychopata. Dlatego te rzadkie i skromne gesty jak naszej protagonistce pomagał, np. gdzieś tam rzucił jej niewygodną prawdą prosto w twarz, by się ogarnęła, a to pomógł jej się dostać na turniej do telewizji, nie rekompensowały mi całego, wcześniejszego szamba.
Tymczasem na początku swojego własnego tomu Karakurenai dalej zachowuje się jak dupek. Przyjeżdża do szkoły MC na motorze i próbuje ją porwać, a skoro to nie działa, to wykorzystuje nawet wpływy i bogactwo swojego rodu, aby wykupić obie szkoły i zostać ich dyrektorem. Innymi słowy: osacza dziewczynę i ciągle jej pokazuje, że mu nie ucieknie.
W pewnym momencie jednak w końcu robi coś wyjątkowego i poświęca się dla Mikoto, ochraniając ją przed zabójczym ciosem. W efekcie Karakurenai umiera, co wreszcie czyni z niego kogoś, kto pokazał się z dobrej strony, ale… no właśnie, ALE… wykopuje go to jednocześnie z fabuły! Mikoto od tej pory będzie szukała sposobu na przywrócenie duszy Karakurenaia do jego ciała, które leżało w śpiączce w szpitalu, więc wiadomo, że ich relacje stały się przez to bardzo ograniczone. W końcu jak często mogła gadać z duchem? Zamiast tego potrzebowała wsparcia innych postaci.
Praktycznie znikąd nagle też dowiedzieliśmy się, że Karakurenai pochodził z magicznego, potężnego rodu egzorcystów Tora (= Tygrysów), których zadaniem była ochrona „życia” za wszelką cenę, walka z plugastwami w mieście (co nastolatek robił po godzinach, a czego nigdy nie wyjawił, twierdząc, że chodzi się tam łajdaczyć) i którzy stanowili przeciwwagę dla rodu “Ushi”, czyli kapłanów śmierci. To między innymi dlatego Karakurenai był tak potężny i musiał posługiwać się jednocześnie kilkoma Minamo, bo żadna nie była dla niego wystarczająca.
Miał też bardzo skomplikowaną relację rodzinną, bo okazało się, że jego stary nie potrafił trzymać kiełbachy w spodniach i zdradzał matkę Karakurenaia z jej siostrą. W efekcie obie kobiety darzyły się nienawiścią, zmieniły w potwory, a chłopiec skończył pod dachem babki, która próbowała mu wpoić, że „niewiasty” zasługują na szacunek, a uderzyć ich nie można „nawet kwiatem”. Może dlatego Karakurenai miał tak wypaczone postrzeganie kobiet w całości? Z jednej bowiem strony miał je za przedmioty, bawił się nimi, cały czas uganiał się za spódniczkami, a z drugiej – swój haremik chronił i starał się, aby dziewczynom niczego nie brakowało. Musiały się tylko zgodzić „należeć” do niego, a potem bezsprzecznie wypełniać rozkazy. Dlatego tego samego oczekiwał od Mikoto i miał wylane na jej przyszłość Senki. Chciał ją zaliczyć, a reszta nie miała znaczenia.
A przynajmniej tak twierdził. Potem jednak okazuje, że chłopak niby jednak miał coś z romantyka i nawet jego Minamo godziły się z faktem, że Karakurenai szuka „swojej kobiety”, czyli idealnej żony, która będzie kiedyś dla niego „tą jedyną”. Bla bla… Sorki, ale dla mnie to było tak ekstremalne, że tego w kreacji postaci zupełnie nie kupowałam. Naprawdę chcecie mi powiedzieć, że facet który cały czas, co drugi dialog, gadał o tym, że jedyne co go obchodzi to wielkie cyce MC, tak naprawdę uważał ją za kandydatkę na swoją idealną żoneczkę, która będzie dla niego niebem i ziemią, centrum wszechświata i tą jedyną? Przecież oni chyba dwie normalne rozmowy poprowadzili na przestrzeni całej gry, a w niektórych tomach to on ją wprost wmanipulowywał w bycie swoją partnerką przemocą i szantażem! W czym Mikoto po części kierowała się po prostu wyrzutami sumienia, bo głupio jej było, że Karakurenai się dla niej poświęcił…
Finalnie jednak parce udaje się ze sobą zejść, bo Mikoto godzi się z faktem, że tacy już po prostu, nieco brutali i nieokrzesani, są chłopaki z Tora, a ich wieczną miłość i jedność dusz, ma potwierdzić specjalny rytuał przy użyciu rodowego miecza Hare no Ken. Że niby odtąd, jak jedno skona, to drugie natychmiast podąży w jego ślady. Co i tak, jak poznamy dalsze tomy, okaże się nie mieć znaczenia, bo Karakurenai jest tylko kolejną przeszkodą do zdeptania przed kanoniczną ścieżką Irohy.
Bardzo niezrozumiała dla mnie postać. Strasznie trudna do polubienia. Chociaż zgodzę się, że niektóre CG miał nawet “mrau”, ale to nie znaczy, że podobało mi się jego zachowanie, które było bardzo toksyczne i przerażające. (Nawet Momotose próbował poniżyć i zastraszyć, rozrywając jej ubranie… bo czemu by nie?). Co jest o tyle śmieszne, jak pomyślę sobie, że paradoksalnie, lubiłam Yanga z “Piofiore”, ale tam wyraźnie MC była ofiarą jakiegoś syndromu sztokholmskiego i współuzależnioną, a tutaj zachowania Mikoto i jej crusha po prostu nie ogarniam. Przecież przez połowę ścieżki, to ona w sumie bardziej wpatrzona jest w Ime… A potem coś tam jeszcze ględzą, że w sumie ten związek i tak nie ma prawda się udać, bo Senki należy do Cesarza, a ród Tora naraziłby się tym samym na jego gniew… Dlatego potem ten nasz love boy, który chwalił się, że ma takie duże cojones, po prostu MC unika, bo nie wie jak się z tego wyplątać, i to Mikoto go zasadniczo zmusza, by pojął jakieś kroki… No, ale scenarzyści nie bawią się nawet w pokazywanie nam jakiś konsekwencji tego wszystkiego, bo jak mówiłam, i tak zamierzają szybko zresetować tą alternatywną rzeczywistość i udawać, że nigdy nie miała miejsca… Absolutnie zmarnowany potencjał i szkoda ciężkiej pracy seiyuu.