Będę się nieco powtarzać, ale stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że nie jestem fanem starszych panów, którzy uganiają się za o połowę młodszymi od siebie dziewuszkami. Keith Knight – czyli kolejny love interest z gry “Iris School of Wizardry Vinculum Hearts”, którego ścieżkę postanowiłam zrecenzować – liczy sobie prawie trzydzieści wiosen, a jego wybranka serca (nasza MC) ma 18 lat, więc w zależności jak na to patrzeć, nie jest aż tak źle. Choć i tak była to dla mnie średnio porywająca perspektywa. Przypuszczam jednak, że dla fanów uniwersum „Potterowo-podobnych”, to miał być taki odpowiednik Severusa Snape’a. Tajemniczy profesor, o mrocznej przeszłości, skupiony na zemście i walce z wrogiem, oh i ah, czego tam, w tym króciutkim roucie – nie było! Nie będę więc zanadto stękać (a przynajmniej spróbuję), bo z miejsca wiem, że nie miałam być w tym wypadku odbiorcą docelowym.
W każdym razie, wracając do opisu: Keith Knight jest dowódcą super elitarnej jednostki Imperial Chivalric Order, która w królestwie Clarius zajmuje się walką ze Śmierciożercami zbuntowanymi i niebezpiecznymi czarodziejami, parającymi się jakimiś mrocznymi sztukami. Nie przeszkadza mu to jednak, aby zgodzić się spędzić rok w szkole jako nauczyciel, bo… czemu, by nie? A co? Ma za dużo obowiązków? W końcu tylko próbuje powstrzymać ponowne nastanie „thousand-year war”. Czy jakoś tak?
Nasza MC – domyślnie Auria Austin – nie lubi go jednak, bo odbiera go jako zimnego, zdystansowanego typa, który patrzy na wszystkich z góry. A ich relacjom nie pomogło zwłaszcza to, że gdy w prologu Keith odwiedził bohaterkę w rodzinnej księgarni, ta odebrała jego komentarze o swoim pochodzeniu – byciu tylko ultio (= magiem półkrwi) – jako przytyk. Postanowiła więc unikać ekscentrycznego profesora tak często, jak było to tylko możliwe. Co w sumie średnio jej w fabule wychodziło, bo ta była pełna dziur logicznych. Wiadomo, że trzeba było jakoś zawiązać relacje między bohaterami. Nasza parka będzie więc na siebie „przypadkowo” wpadać co 5 minut. Z czego najdziwniejsza była chyba scena, w której Aria wprost dochodzi do wniosku „Nudzę się, no to może bym tak poszła zajrzeć do pokoju profesora Knighta?”. Jak mi moja matula miła, w życiu, powiadam Wam, w życiu, nie miałam takich przemyśleń, ani nie byłam aż tak znudzona, bym wpadała z odwiedzinami do wykładowcy, którego nie lubię. No, ale co ja tam wiem o życiu czarodziejów? Może u nich to normalne?
Keith, jak to w przypadku kuudere bywa, zaczyna nam więc powolutku okazywać bardziej ludzkie oblicze. Okazuje się, że ma straszny burdel w gabinecie i Aria chce mu nawet posprzątać. (Hę?). Mężczyźnie jednak wkrótce zaczyna przeszkadzać jej obecność oraz wścibskość, gdy MC wypytuje o jego dawną przyjaźń, a obecnie napięte stosunki z innym profesorem Lee Fitzwilliamem. Serwuje więc jej to, co zrobiłby każdy rozsądny, dorosły człowiek na jego miejscu wobec podwładnej – czyli „kabedon” i zmusza do ucieczki w popłochu. Z czego mieliśmy chociaż ładne CG, a ja lekki niesmak, jakie to wszystko irracjonalne.
Potem jednak, w ślimaczym tempie, robi się coraz lepiej. Aria odkrywa, że w zasadzie cała szkoła i wszyscy jej znajomi kochają profesora Keitha. Że jest on dla nich wzorem do naśladowania i że nie marzą o niczym innym jak dołączyć w przyszłości do jego jednostki. Zwłaszcza Ashley, która w tej ścieżce dość otwarcie flirtowała sobie z MC i cały czas dawała jej do zrozumienia, że jest dziewczyną żywo zainteresowana. Ta jednak koniec końców wybierze jej idola… Ale to jeszcze nie teraz! Najpierw Aria i Ashley połączą siły podczas zadania grupowego, czym zyskają sobie szacunek profesora, bo doceni ich ciężką pracę zespołową. A że karma to bitcha, to później MC przez przypadek zapisze się na dodatkowe zajęcia z Keithem, bo chciała po prostu polatać i nie wiedziała, że są dwa rodzaje ćwiczeń: dla tych, co chcą walczyć w powietrzu i dla tych, co fruwają rekreacyjnie. Cóż, za błędy trzeba płacić. Takie życie.
Nie mam pojęcia kiedy i wyniku czego Keith doszedł do wniosku, że w sumie z bohaterki to całkiem fajny materiał na partnerkę. Nagle jednak zaczął się przy niej rumienić, zachowywać jak mały chłopiec i pokazywać coraz bardziej bezradne oblicze. Ba! W pewnym momencie, ranny z misji, przywlókł się nawet do jej pokoju „bo to pierwsze miejsce, które przyszło mu na myśl”. Choć w jego sytuacji wybrałabym jednak gabinet medyczny/higienistkę/pielęgniarkę, czy co oni tam mają na tym pseudo Hogwarcie. I tyle zasadniczo wystarczyło, by Aria także uświadomiła sobie swoje uczucia. Szczególnie po scenie, w której dostała od anonimowego adoratora kwiaty i intuicyjnie odgadła, że to musi być prezent od profesora. Potem zaś rektor Demetrius Bishop zdradził jej kulisy tego, w jaki sposób biedna dziewczyna bez koneksji dostała się do tak prestiżowej szkoły. Okazało się, że od początku miała ciche wsparcie Keitha. Po ich spotkaniu w prologu, w księgarni, mężczyzna napisał dla niej rekomendację, aby mogła przystąpić do egzaminu, a potem jeszcze opłacał jej edukację, bo widział w niej „potencjał”. Hmm, wolałam jednak, jak scenarzyści nie brnęli w motyw, z którego wynika, że Aria była uzależniona od portfela i dobrej woli swojego love boya od samego początku.
Wspominałam jednak coś o mrocznej przeszłości, a ta jest chyba najbardziej banalną z możliwych. Podczas jednej z wymian zdań, Keith coś tam mamrocze o tym, że nie potrafi kochać, nie zna miłości i nie zasługuje na nią. Potem jednak zabiera Arię do swojej posiadłości, oferując jej przejażdżkę magicznym feniksem – odpowiednik BMW u magów. Na miejscu wyjawia, że tak naprawdę był wychowywany przez dziadka, bo rodzice odwrócili się od niego i także jest mieszańcem o rozwodnionej krwi, czego nie spodziewałby się nikt po osobie z jego talentem i funkcją. Na łożu śmierci poprzysiągł jednak dziadkowi, jedynej osobie, która go nie porzuciła, że dokona zemsty na człowieku, który pozbawił jego krewnego pozycji. A tym arcywrogiem okazał się nie kto inny jak lord Voldemort… czy tam Alan Griffiths, ale na jedno wychodzi! Przywódca zbuntowanych, mrocznych czarodziejów, któremu wygodnie się skonało, więc schedę po tatulku musiał przejąć jego syn – Gillian.
I teraz w złym zakończeniu dochodzi do jakichś zamieszek na mieście. Aria chce pogadać z Keithem, aby wyznać mu swoje uczucia. Ten prosi ją, aby poczekała i sam rusza… cholera, wie co robić, ale było to bardzo ważne. Tymczasem MC, z typową beztroską, wpada w łapy Gilliana, który obserwował jej rozmowę z dowódcą Imperial Chivalric Order (chyba ukryty w krzaku, bo czekał dosłownie za rogiem) i postanawia użyć dziewczyny, jako przynętę. A wcześniej próbuje wypić jej krew. WTF? Aria przekonuje go jednak, by tego nie robił, bo od zawsze chciała do niego dołączyć. I tym sposobem MC staje się Śmierciożercą zbuntowanym magiem, bo traci poczytalność. Resztkami sił wysyła od czasu do czasu Keithowi jakieś tropy, ale nigdy nie udaje się im ponownie spotkać. Mężczyzna postanawia więc zrekompensować sobie utratę ukochanej, również odwołując się do czarnej magii. Z tym, że dla odmiany on się po prostu cofał w czasie, by spędzać z dziewczyną wkoło tę samą, odtwarzaną w pętli chwilę, na moment nim się rozstali… I pluje sobie w brodę, że nie podjął wtedy innej decyzji.
W dobrym zakończeniu Aria przekonuje Keitha, że nie będzie stała mu na drodze do zemsty, ale zasługuje on na szczęście tak samo, jak inni. Następnie dziewczyna również dołącza do Imperial Chivalric Order i obściskuje się ze swoim nowym facetem i dowódcą w jednym przed samym wejściem do jednostki, bo niech sobie chłopaki z oddziału nieco popatrzą. Wiadomo, full profesjonalizm i to na pewno porządnie wpłynie na morale. W końcu uwielbiamy, gdy nasz przełożony jest zarazem znajomkiem/krewnym/kochankiem naszego współpracownika.
Dlatego nie będę ukrywała, że ta ścieżka zalatywała takim średnio napisanym fanfikiem. Pełno w niej było dziwnych zwrotów akcji, których autorzy nawet nie próbowali sensownie wytłumaczyć. O przeszłości Keitha też w sumie dowiadujemy się w samej końcówce. Dosłownie z czapy. Mnie jednak zastanawiały jeszcze niedokończone wątki, jak scena, w której love interest stwierdza, że Aria musi być tą, która powstrzyma wybuch kolejnej tysiącletniej wojny… Ale że jak? Kto? Co? Bo nigdy potem tego motywu nie rozwijają. Choć może to po prostu kwestia tłumaczenia?
W każdym razie najlepsze, co było w tej postaci, to chyba jej deisgn, bo nie potrafiłam kupić takiej konstrukcji charakteru. To znaczy, rozumiałam, że Arii imponowała jego pozycja, a Keithowi np. jej ejdetyczna pamięć, ale dlaczego nagle zaczęli gadać o samotności i szukać swojego towarzystwa, tego już zrozumieć nie potrafiłam, bo żadne logiczne przesłanki ku temu nie prowadziły…
No to czy polecam tę ścieżkę? Może jeśli jesteście ogromnymi fanami takich akademicko-czarodziejskich klimatów? Ja się pokoleniowo z twórczością J.K. Rowling rozminęłam. Nie mam więc do jej powieści żadnego sentymentu i dla mnie gra inspirująca się stworzonym przez nią uniwersum, to była po prostu mocno dziurawa, ale ładnie prezentująca się bajeczka o bardzo naciąganym romansie.