Jedną z metod unikania bloku pisarskiego jest sztuczka, że jak nie wiesz, co zrobić z fabułą, to wprowadź nową postać. I – patrząc po tym, jak wygląda ścieżka Chevaliera w fandiscu – twórcy gry wyraźnie postanowili z tego sposobu skorzystać. Już w podstawowym Cinderella Phenomenon Rumpel był bohaterem, który nie zdobył sobie serca fanów (praktycznie w każdym rankingu widziałam go na ostatnim miejscu), a jego romans z księżniczką Lucette zaczynał się obiecująco, ale do niczego ciekawego nie prowadził. Teraz, po 2 latach od tamtej opowieści, jest zasadniczo podobnie, z tym że dodatkowo, Chevalier musi dzielić czas antenowy z nowym osobnikiem, który – co tu dużo ukrywać – jest znacznie bardziej intrygujący i ma ciekawsze pochodzenie.
Ale zacznijmy od krótkiego przypomnienia. W epilogu ścieżki Chevaliera facet złamał swoje pacyfistyczne poglądy (= jako lekarz będzie tylko ratował życie i nigdy nie dopuści się morderstwa), ale nawet wtedy nie zdołał ocalić wróżki Parfait przed antagonistami. Jeśli jednak spodziewaliście się z tego powodu jakiejś większej traumy czy dramy… to nic z tych rzeczy. Chevalier radzi sobie świetnie i to Lucette nawiedzają ciągle koszmary, w których matka mówi jej, jak jest z niej niezadowolona, jak marnuje swój potencjał, jak powinna czerpać siłę z nienawiści, a nie z miłości itd. Ogólnie, to chyba próbuje przeciągnąć na Ciemną Stronę Mocy i wyszkolić na Sitha, tylko średnio jej to wychodzi. Może powinna bardziej kusić ciasteczkami.
Sumarycznie jednak niewiele się w sytuacji życiowej bohaterów pozmieniało. Chevalier oddał swoją starą klinikę Annice i przeniósł się na zamek, by być odtąd królewskim medykiem na zaproszenie papcia Genaro. W czym nie bardzo wiedziałam, dlaczego szlachta ma z nim problem, skoro w innej ścieżce są absolutnie zachwyceni, że księżniczka kręci z instruktorem tańca, ale najwidoczniej artysta z gminu cieszy się większym zaufaniem społecznym od lekarza… W każdym razie niechęć do konfliktów, pacyfistyczne poglądy, nieśmiałość i fakt, że jego nowi pacjenci to w większości hipochondrycy – to jedyne co leży w tym wątku Chevalierowi na sercu. (Tak jakby bogaci nie chorowali…). W skrócie musi po prostu znaleźć w sobie odwagę, by zacząć wyrażać własne poglądy, a wtedy okazywało się, że ma nawet sensowne rady dla władcy. Nie wiem, może mogli go zrobić ministrem zdrowia lub coś?
Tymczasem z prawdziwymi trudnościami w tym wątku boryka się nie kto inny jak nasza główna bohaterka. Nie tylko ją martwi, że Chevalier nie jest akceptowany i musiał porzucić dla niej pracę na rzecz ubogich (na mieście plotkują, że jest stary, a księżniczka wzięła go z litości), ale również konfrontacyjne zachowanie Sinny – nowego opiekuna kryształy jasności. A skoro dobro i zło przestały być ze sobą w równowadze, to efektem ubocznym są koszmary i złe samopoczucie Lucette. W zasadzie jedynie tutaj widzimy, jak pod wpływem negatywnych emocji z kryształu staje się ona bardziej niecierpliwa, niesympatyczna czy wprost traci kontrolę nad swoimi mocami, np. sypią się jej z dłoni iskry. (W końcu każdy Sith, prędzej czy później, chce strzelać błyskawicami jak Imperator).
Z dzieciakiem dogadać się jest niebywale trudno, bo Sinna nie miał okazji poznać Parfait inaczej niż listownie i wydawała mu się ona zawsze za pozytywna, słaba i uległa. To dlatego, po części, obwiniał ją za niepowstrzymanie w porę Hildyr. Uważał również że zbytnie poleganie na krysztale jasności uniemożliwiało jej właściwy osąd sytuacji – stawała się przez to aż nienaturalnie optymistyczna. Oczywiście, początkowo, Sinna ani myśli iść w jej ślady czy chociaż szczerze porozmawiać z Lucette, bo to taki typowy, archetypiczny tsundere dzieciak, ale mięknie powoli przekonywany przez Chevaliera. Ogólnie powiedziałabym, że doktorek robi tu za kawał emocjonalnego wsparcia, bo chociaż nie ma żadnych realnych wpływów, to stara się pomagać ukochanej najlepiej jak potrafi.
Skoro to jednak fandisc, to pewnie najbardziej interesuje Was ilość fluffu, więc uspokajam, że tego jest całkiem sporo, choć spotkałam się też z bugami i tym sposobem CG nie pojawiły mi się początkowo w galerii. Lucette będzie np. przymierzać okulary doktora, bo ten dość często pokazuje się w tej ścieżce bez nich, chociaż sam przyznaje, że ma bardzo słaby wzrok. Uszyje lub kupi (w zależności od naszych wyborów) ukochanemu szalik, który stanie się jego najcenniejszym skarbem (i przedmiot będzie nieco inaczej wyglądał na ilustracjach). Wreszcie wezmą również razem udział w czymś w rodzaju pojedynku magicznego z Sinną, w wyniku którego Chevalier zostanie „królem kwiatów” w płaszczu i koronie z roślin.
Co ciekawe, w tej ścieżce pojawi się też kilku starych/nowych przyjaciół (by znowu skraść trochę czasu antenowego) jak Pan Miotła, który zmusi Lucette, aby z nim trochę posprzątała, Delora, która będzie uczyć naszą bohaterkę magii i opowie jej wreszcie o swojej córce oraz Fritz, który co prawda, nie jest już osobistym ochroniarzem księżniczki, ale dzięki jej interwencji przynajmniej zachował swój status i dalej się z nią przyjaźni.
A to nas prowadzi do zakończeń, które nie były zbyt oryginalne. W pierwszym Chevalier zaprasza Lucette na randkę, a właściwie piknik, podczas którego oświadcza się i podarowuje jej pierścionek, ale parka wie, że nie będzie mogła być jeszcze długo razem, póki doktorek nie zyska sobie powszechnej akceptacji. W drugim zakończeniu: Lucette dalej dręczą koszmary, ale bohaterowie pocieszają się, że przynajmniej wciąż mają siebie i z czasem pokonają wszystkie trudności.
Czy podobała mi się ta ścieżka? Nieszczególnie, bo to był festiwal postaci pobocznych, które dosłownie wykopały Chevaliera z fabuły. Nawet Klaude, Lance i Rod mieli tutaj momenty dla siebie, kiedy główny love interest snuł się gdzieś na pograniczach opowieści. Co tym bardziej uświadczyło mnie w przekonaniu, że po prostu brakowało na niego pomysłu. Dziwię się bowiem, że tak machnięto ręką na fakt, że nie wykonywał on już tak ofiarnej, pełnej zaangażowania pracy lekarza, ale po prostu łaził za Lucette całymi dniami. Aż prosiło się przecież o jakiś dramat. Było widać, że go ta nowa funkcja dusi, ale wszystko rozeszło się po kościach, bylebyśmy dostali więcej Sinny, który z założenia miał być słodki i oh ah, ale od innych bohaterów tego typu nie różni się praktycznie niczym, więc ci wszyscy „tsundere braciszkowie” zlewają mi się w sumie w jedno.
Nie mogę też pochwalić strony wizualnej, bo Chevalier dostał bardzo niedopracowane CG. Po co było kombinować z dwoma wariantami szalików, jeśli to podstawowe projekty postaci wyglądają bardzo nieanatomicznie? Zamiast więc tracić czas na takie ozdóbki, wolałabym dopracowane ilustracje.
Ogólnie jednak mocno się wynudziłam przy tej ścieżce, bo wydawała się zupełnie niepotrzebna. Jasne, fajnie było wreszcie poznać Sinne, ale wolałabym go jako osobny wątek. Może jakąś extra mini-ścieżkę? Wiecie, taką jak czasami dodają w fandiscach gier od Otomate, jak np. pokój Delliego w „Code Realize”? Nie wiem, jak odbiorą ją fani postaci doktora, bo ja się nigdy do nich nie zaliczałam. Pewnie spełnia swoje funkcje, jeśli chodzi o te kilka uroczych scenek, ale nawet w tej kategorii mam wrażenie, że pozostałym panom dostało się więcej np. taki Fritz jest praktycznie z Lucette non stop w swojej własnej opowieści, w wątku Roda był jakiś dramat, a Klaude ujawnia przed nami całą masę nowych słabości.
I chyba jedynym prawdziwie pozytywnym momentem były wspomnienia Parfait i fakt, że mogliśmy się dowiedzieć nieco o jej charakterze. O tym, dlaczego w sumie była tak pomocna i miła, dlaczego ukrywała istnienie Sinny i skąd się wzięła jej bierność w kwestii Hildyr, nawet gdy przyjaciółka zamordowała już Hansa i coraz bardziej zmieniała się w potwora. Ah, no i jeszcze Pan Miotła był miłym dodatkiem – bo dzięki niemu, przyznaje się bez bicia, poważnie się roześmiałam. Cała reszta nie tylko nie była potrzebna, nie wprowadziła niczego nowego, ale i przypominała bardziej kontynuacje dla common route, a nie dla jakiejś jednej, głównej postaci. Szczerze, pojęcia nie mam czemu niby ta szlachta miała taki problem z kimś o niskim urodzeniu, skoro ich królowa prowadziła wcześniej piekarnie i jakoś świat się z tego powodu nie skończył? Na tym etapie powinni być już przyzwyczajeni, więc cały dramat wypadł cholernie sztucznie. Ale w końcu jak oceniać opowieść w której love interest wzbudził u mnie mniej emocji od magicznego sprzętu domowego?