There is unease in the demonic astral plain these days. The Nothern king is dead, and the prince is about to rise to the throne. But he is a strange silent lad. Human commoners (like me) have nothing to do with the local intrigue. Yet…somehow I am now in the very epicenter of this revolution?! (źródło: Steam)
- Tytuł: Sounds of Verity
- Developer: Violet Feature
- Wydawca: Violet Feature
- Pełen dźwięk: brak
- Scenariusz: Risu-chan
- Napisy: angielski
- Mój czas gry: 3 h
Bohaterowie
Główna postać:
Lisenta Rural Uwięziona w planie astralnym wieśniaczka, która musi oszukać demony, aby przetrwać. |
Ścieżki / dostępni love interest:
Nettain Książę Keult (Astralu Północnego) <<RECENZJA>> | |
Artifis Ambasador ognistych demonów <<RECENZJA>> |
Ocena ścieżek: (*♡∀♡) Nettain ⊳ Artifis (ᗒᗣᗕ)՞
Recenzja
W ramach swojego planu dawania szansy twórcom indie, postanowiłam przetestować kolejny tytuł ze swojej długiej listy pt. „kupione na promocji i nigdy niezainstalowane”. Ale powiem szczerze, że po ostatnich przygodach miałam raczej niewielkie oczekiwania. Gry otome przeważnie wypadają koszmarnie, gdy biorą się za nie osoby bez budżetu – wiadomo, fabuła będzie na poziomie fanfica, a grafiki jeszcze gorsze… O muzyce zapomnijmy, podobnie jak o animacjach, za to przynajmniej nie przepłacimy. Tym razem jednak moją uwagę przyciągnęła, o dziwno, oprawa wizualna. To nie tak, że „Sounds of Verity” powala na kolana, ale wyraźnie odstaje poziomem od reszty crapu, robionego we wszelakiej maści makerach, a dostępnych na Steamie. Opis gry też brzmiał nawet obiecująco, chociaż szybko potwierdziłam, że jest w nim sporo marketingowego ściemniania…
Główną bohaterką gry „Sounds of Verity” jest 18-letnia Lisenta, która zostaje uprowadzona przez demona do planu astralnego. Brzmi poważnie? A to dopiero początek. MC ma bowiem stanowić prezent dla księcia Nettaina, co ma pomóc jej oprawcy – ambasadorowi Artifisowi, w politycznych negocjacjach między królestwem lodu a ognia. Nie jest to zatem intryga zbyt skomplikowana. Co więcej, wyraźnie postawiono tutaj na komedie, więc większość dialogów koncentruje się na żartach z dużych piersi bohaterki i skojarzeniach z mlekiem, niż na rozterkach w jak straszliwej sytuacji się znalazła. Co z tego, że demony chcą ją zjeść, że nie zobaczy rodziny, że jej wioska może zostać zrównana z ziemią… Boobies!!! A że gra jest przy tym krótka (przejdziecie całość w 2 godziny), to natężenia tych dialogów było aż do przesady. Najwyraźniej w interpretacji scenarzysty demoniczni lordowie, zupełnie jak dojrzewający nastolatkowie, mają tylko jedno w głowach… A graczy – zwłaszcza kobiety, do których ta gra jest przecież skierowana – nic tak nie rozśmiesza jak dowcipy o dojeniu krów. Ten… no… O_o
Twórcy „Sounds of Verity” obiecują nam również 3 unikalne ścieżki. Co jest, niestety, główną reklamową przesadą. Tak naprawdę jedynym w miarę rozwiniętym wątkiem jest ten Nettaina. To wokół księcia kręci się zresztą cała dalsza historia. Artifis wymusza bowiem na bohaterce, by w trakcie kilku dni zachęciła milczącego, przyszłego króla lodowego Keult do mówienia, albo nigdy nie zobaczy już domu. (Symbolem ich paktu staje się znak klepsydry na nadgarstku dziewczyny, co ta kwituje słowami: „matka nigdy nie pozwoliłaby mi na tatuaż!”. Możecie więc wyobrazić sobie, w jakiej narracji utrzymano cały tytuł. Eeeh…).
W każdym razie, MC nie pozostaje nic innego jak zaczepiać srebrnowłosego demona, który w najlepszym wypadku odpowiada jej trzema słowami, a w najgorszym wcale, ale to nie blokuje przecież ich romansu! Jak mówiła czarownica Ursula do Ariel z bajki Disneya, w uwodzeniu, od bezsensownego paplania, znacznie ważniejszy jest „język ciała”. 😉 Stąd etap od „neutralności do zakochania” przebiega błyskawicznie, bo przecież trzeba się jakoś zmieścić w tych kilku scenach. Dlatego bohaterowie gadają, podziwiają kwiatki, tańczą, aż Lisenta faktycznie osiąga swoje, ale nie zawsze oznacza to dla niej happy ending. (Może byłoby inaczej, gdyby była syrenką…).
Drugą opcją romansową ma być z kolei ognisty demon i niepowstrzymany flirciarz – Artifis. Co wypada jeszcze sztuczniej, bo zabrakło w grze jakichkolwiek wydarzeń, które pozwoliłyby nam go chociaż polubić… Nic zatem dziwnego, że jego „ścieżka” (Ha, ha! Duże słowo!) kręci się raczej wokół ewentualnego seksu. Artifis w najlepszym wypadku pojawia się „zza rogu”, ponarzeka, pogada o cyckach, by nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, stwierdzić, że MC musi być „jego” i zacząć z nią negocjowanie warunków skonsumowania związku. (Zresztą, mam wrażenie, że ta postać powstała tylko po to, bo scenarzyście wymarzył się gorący trójkąt bohaterki z Artifis i Nettainem. Wiecie, ogień i lód, jak w „Grze o tron”, którą to bohaterowie nawet czasami cytują. W ogóle zaczynam się zastawiać, czemu te wszystkie indie gry nawet nie udają, że nie są jakimiś pokrętnymi opisami cudzych fantazji? A może tylko ja mam takiego pecha?).
Ostatnią opcją pozostaje na koniec Krudelta – ochroniarz Nettaina, ale tak naprawdę dostajemy z nią jedynie epilog, jeśli nie udało nam się uzbierać wpływów u żadnego z panów. Powiedziałabym więc raczej, że to coś w rodzaju ścieżki „przyjaźni”. Albo neutralnego zakończenia. Nawet jeśli panie rozwinęły potem bardziej zażyłą relację… Ale cholera wie, bo poważnie niewiele z tego szumnie nazwanego „wątku” wynika. A osobowość Kruelty można by opisać jako: „zimna, bez emocjonalna służbistka”.
Tak czy inaczej, jeśli w ogóle zdecydujecie się sięgnąć po tą grę, to zróbcie to jedynie dla ścieżki Nettaina. Jako jedyna ma bowiem JAKĄS fabułę – a nawet kilka mocno różniących się zakończeń. (Choć twórcom akurat się chwali, że w całej produkcji jest aż 12 różnych epilogów: 4 bad endingi, 2 dla Artifisa, jeden wspólny dla obu demonicznych lordów, 4 Nettaina i 1 Krudelty).
Również CG zaskakują swoim poziomem, bo chociaż widać, że to amatorska produkcja, to oprawa wizualna jest naprawdę niezła. Ba! Ta gra ma lepszy interfejs od niejednego portu od Dogenzaka Lab! Dlatego tym większa szkoda, że tak niewiele można pozytywnego napisać o samej historii… Zmarnowano czas i potencjał rysownika/programisty.
No to pozostaje pytanie: czy w ogóle warto grać? Można, ale tylko jeśli naprawdę, naprawdę się nudzicie. Poważnie, to nie są jakieś wyżyny, ale tytuł zrobiony w wyraźnym pospiechu, bez nakładu finansowego, przy którym w najlepszym wypadku parskniecie z raz, a w najgorszym uśniecie po 5 minucie. Ja o „Sounds of Verity” zapomnę pewnie już jutro. Za to życzę wszystkiego dobrego osobom odpowiedzialnym za oprawę graficzną i mam nadzieję, że będę miała jeszcze w przyszłości okazję zobaczyć ich pracę. (I właśnie ze względu na ich trud nie powiem, że cena na poziomie 17 złotych jest za droga. Dlatego jeśli chcecie wesprzeć jakieś true indie, próbujące sił w otome, to wciąż jedna z lepszych opcji…).