Rose of Winter is a charming visual novel with adventure, romance, and heartbreak. Choose one of four princes to take on your adventure, and make decisions to unlock multiple endings. (źródło: Steam)
- Tytuł: Rose of Winter
- Developer: Pillow Fight Games
- Wydawca: Pillow Fight Games
- Pełen dźwięk: brak
- Napisy: angielski
- Rozszerzenia i powiązane tytuły: –
- Mój czas gry: 5 h
Bohaterowie
Główna postać:
Rosemary Najemniczka, którza marzy o tym, by zostać rycerzem, ale póki co dorabia jako ochroniarz. |
Ścieżki / dostępni love interest:
Kuya Książę Bestii z Moonforest <<RECENZJA>> | |
Falkner Książę Wróżek <<RECENZJA>> | |
Crow Tajemniczy mag <<RECENZJA>> | |
Tirune Książę Smoków <<RECENZJA>> |
Ocena ścieżek: (*♡∀♡) Crow ⊳ Tirune ⊳ Falkner ⊳ Kuya (ᗒᗣᗕ)՞
Recenzja
„Rose of Winter” to bardzo króciutka, zabawna gra opowiadająca o losach najemniczki Rosemary. Młoda dziewczyna podejmuje się nie lada zadania. Jest nim eskortowanie księcia przez góry Mount Needle. Do wyboru mamy czterech – delikatnie mówiąc – dziwacznych pracodawców, takich jak: Falkner (książę wróżek), małoletni książę Elgandir (+ jego opiekun Crow), Tirune (książę smoków) oraz Kuya (książę bestii). Naturalnie, panowie są przy okazji potencjalnymi LI dla naszej bohaterki o dużym sercu, dużych muskułach i małym rozumku. A chociaż nie grzeszy urodą, Rosemary ma przy tym dwa marzenia. Pierwszym: jest zostać prawdziwym rycerzem, a drugim: przeżyć wreszcie miłosne zauroczenie.
Nie będzie zatem żadną niespodzianką, jeśli powiem, że dziewczyna potrzebuje jakiś 5 sekund, aby przystąpić do realizacji punktu drugiego. (Z wojowaniem radzi sobie już całkiem dobrze. Dlatego nie musi się aż tak na tym skupiać. Potrafi nawet sama skopać watahę wilków). Niestety, kandydaci, jak już wspominałam, są dość problematyczni i dziwni. To nie tak, że nie będą zainteresowani odważną i uroczą Rosemary, ale przy okazji ich wspólnej podróży pojawią się inne problemy. Często trudnej do przewidzenia natury, np. jeden z książąt będzie wolał MC raczej zjeść, niż poślubić a inny będzie… no, niski. Bardzo, bardzo, bardzo niski.
Na szczęście Rosemary to nie panna w opałach i walczyć o swoje potrafi. Dlatego nie trzeba się o nią przedwcześnie martwić. I chociaż nie jest postacią zbyt skomplikowaną, to ciągle budzi sympatię. Może dlatego, że przy całej swojej naiwności, słodkości i braku doświadczenia, jest przynajmniej zaradna. Jak trzeba to przywali, sprzeciwi się albo pokona lodowatą rzekę. Zamiast czekać na ratunek, woli działać. A z ukochanym potrafi się nie zgodzić, a nie tylko biernie mu potakiwać. (Z drugiej strony, to nie japońska produkcja – więc mamy odpowiedź skąd taka zadziorność u niewiasty).
Nie liczcie jednak na wybitną fabułę, bo grę można błyskawicznie ukończyć. Każdy wątek to zabawa na jakieś 15-30 minut. Zależy jak szybko czytamy. A wątki każdego z panów posiadają przy tym po dwa zakończenia. Nie nazywałabym ich „złym” i „dobrym”, bo historie są dość przewrotne i czasami ciężko stwierdzić, co w zasadzie wyszło naszej MC na lepsze. Dla przykładu niekiedy pogonienie kandydata w cholerę, to zdecydowanie bezpieczniejsza opcja.
„Rose of Winter” posiada też bardzo specyficzną oprawę wizualną. Pojawiają się nawet dodatkowe obrazki, chociaż określenie ich jako CG, to byłaby już przesada. Coś zaś się tyczy stylu, to może się niektórym podobać (jest nieco kreskówkowy), ale nie oszukujmy się, ta produkcja powstawała po taniości, więc nie będzie fajerwerków. Poważnym niedopatrzeniem jest przy tym brak galerii, dlatego jeśli z jakiegoś powodu chcielibyście sobie obrazki zachować, to musicie posiłkować się print screenami.
Podsumowując, „Rose of Winter” to taka skompilowana wersja wszystkiego, do czego przyzwyczaiły nas tradycyjne visual novel. Chociaż daleka byłabym od zaszufladkowania jej jako 100% parodii. Raczej mamy do czynienia z eksperymentem. Dlatego jeśli aktualnie trwa wyprzedaż, bardzo się nudzicie albo potrzebujecie przerwy po jakimś długim i męczącym tytule, „Rose of Winter” to całkiem sympatyczny przerywnik. Nie poleciłabym jednak gierki w pełnej cenie. A już z pewnością nie jest to coś, do czego wraca się po latach. Raczej produkcja, którą odpalamy w autobusie czy czekając w kolejce na poczcie. Stąd jeśli zastanawialiście się czy warto, to pomijając ten tytuł nie popełnicie ogromnego błędu. W końcu nie każdy książę jest od razu tym „Czarującym”…